Nadszedł ten dzień...

Od dość dawna czekam na ten dzień. Dzień kiedy wreszcie otrzymam pismo ze stwierdzeniem, że moje małżeństwo ustało, że na mocy prawa sędzia taki a taki uznaje małżeństwo między panią X a panem Y za niebyłe, zakończone. Czekałam i wreszcie się doczekałam.
I pomyśleć, że 13 lat temu nie mogłam się doczekać tego wyjątkowego dnia. Czekałam na wrzesień odliczając dni i mocno wierząc, że to będzie najszczęśliwszy dzień w moim życiu. I chyba wtedy był... bo przecież miałam zostać żoną, bo przecież ktoś mnie pokochał taką jaką jestem, ktoś mnie zechciał... Albo wtedy tylko tak mi się wydawało.
Ech... dziewczęca głowa pełna marzeń i ideałów była pełna wizji wspólnego życia, a serce pałało olbrzymią radością. No bo przecież mamy rok Jubileuszowy i co z tego, że przystępny i wszystkie babcie mówią aby w taki ślubu nie brać. Przecież wiara i Bóg są mocniejsze i silniejsze od jakiś głupich przesądów. Co z tego, że mama ostrzegała i pytała kilka razy, czy jestem pewna, że to dobry wybór. No i wreszcie co z tego, że moje serce jest pełne lęku i obawy a może niepewności. Ba! Pojawia się nawet myśl, żeby zrezygnować, uciec, wycofać się. Nie mogę jednak tego zrobić z wielu względów.
Nadchodzi więc ten wymarzony dzień i nie przeszkadza mi nawet, że nie jest do końca taki jak sobie wymarzyłam. Wkładam piękną białą suknię i czuję się jak we śnie. I zaczyna się historia...
W momencie przysięgi małżeńskiej ogrania mnie wręcz panika, ale połączona z jakimś rodzajem szczęścia. Wzdycham więc ku Niebu i proszę o pomoc, bo wiem, że bez Bożej pomocy nie damy rady.
Klęcząc przed moja ukochaną figurką Matki Bożej Tułaczki gorąco proszę o błogosłwieństwo i dziękuję za dar małżeństwa. Wtedy jeszcze nie wiem, ze ta Matka Boża Tułaczka będzie moją patronką przez wiele wiele lat...

No dobra, to było prawie 13 lat temu. Dzisiaj jest dzisiaj i nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem.
Dziś przyszedł z sądu papier na który tak czekałam, papier który ma potwierdzić to, co i tak już wszyscy wiemy. Otwieram list i moje serce wiruje, skacze i zalewa mnie radość. Nareszcie koniec! Koniec tego czego nie dało się uratować. Wreszcie jesteśmy wolni, albo pseudo wolni, bo przecież ślub kościelny nadal nas obowiązuje.
Według prawa ex mąż ale według Boga i kościoła ciągle mąż. Hmmm... i jak z tym żyć? W co wierzyć? Kim jest więc dla mnie człowiek, którego poślubiłam dwojako tyle lat temu? Mężem? Czy po prostu obcym człowiekiem, którego stety bądź niestety będę musiała widzieć co jakiś czas? A kim ja jestem?

O ironio losu! Zakpiłaś sobie ze mnie na całego!
Tak czy siak.
Z całą pewnością stwierdzam, że nie czuję smutku, nie czuję żalu, nie rozpaczam, nie płaczę. Nawet już nie boli, że coś nie wyszło.
Czuję ulgę. Czuję, że żyję. Czuję, że mogę tak dużo.

I tak jak te "naście" lat temu dziękowałam Bogu za ślub, tak teraz dziękuję za rozwód, bo dzięki niemu mogę zakończyć pewnie etap w życiu i zacząć kolejny.


Komentarze