Lecę spełnić marzenia



Jako mała dziewczynka miałam swoją ulubioną “odskocznię” od codzienności. Najczęściej siadałam bądź kładłam się na trawie i wysoko zadzierając głowę wpyatrywałam się w niebo. Marzyłam wówczas o wielu rzeczach, takich wielkich i nieprawdopodobnych, bzdurnych i nierealnych, ale także o tych małych, prostych, przyziemnych i realnych. Błękit nieba zawsze mnie wyciszał, upajał swoją barwą, a przemykające kłębiaste chmurki przynosiły spokój. Wszystko to, pozwalało mi marzyć.  
Czas przeminął, dorosłam i wiele się zmieniło, ale marzenia pozostały. Może już nieco inne, bardziej sprecyzowane i adekwatne do wieku, ale pozostały. Niektóre żyją we mnie od wielu lat, inne są nowe, jeszcze inne się dopiero rodzą. Lubię marzyć… Uważam, że bez marzeń świat byłby mniej kolorowy, może wręcz nawet nudny. Marzę więc po dziś dzień i nie zamierzam przestać. I dzisiaj właśnie będzie o jednym z nich…

Znowu muszę cofnąć się pamięcią wstecz, by wrócić tam, gdzie ono się zrodziło.
Jest ciepły majowy niedzielny poranek 2002 roku. Wolna niedziela to u mnie rzadkość, więc cieszę się z niej niesamowicie. Postanawiam rozpocząć dzień od Mszy Św. u Dominikanów. Z Wiślnej, to przysłowiowy rzut beretem. Bez pośpiechu więc przemierzam Gołębią, Bracką i Plac Wszystkich  Świętych. Nagle na ul. Grodzkiej dostrzegam olbrzymią grupę dziwnych przebierańców. Nie wiem ile tych osób musi być, z pewnością kilkaset. Kolorowi, w sportowych butach, króciutkich spodenkach, bluzeczkach bez rękawków itd. Chodzą, truchtają, coś między sobą rozmawiają, wymachują dziwacznie rękoma i wydają się być jakoś dziwnie podekscytowani. Patrzę na nich jakby byli z innej bajki i nie dowierzam ile szczęścia i euforii maluje się im na twarzach. Staję i patrzę na nich jak zahipnotyzowana. Przez głowę śmigają mi myśli typu: “ale banda kolorowych pajaców”, “normalnie szurnięci są”, “jak bardzo trzeba być szurniętym, aby biec tyle kilometrów i to jeszcze w takim słońcu” itd. Jakiś chudy Pan z numerem przypiętym na koszulce dwoma wielkim agrafkami, pytam czy przypadkiem nie mam przy sobie jakiejś agrafki albo chociaż wsuwki do włosów. Patrzę na niego zdziwiona i tylko kręcę głową, że nie mam. Chudy Pan rzuca mi szybkie spojrzenie, zabójczy uśmiech i prosi, abym życzyła mu powodzenia. Szyciutko dodaje również, że to historyczny moment, gdyż za chwilę wystartują w 1 Cracovia Maraton. “Wiesz, co to znaczy?” – pyta. Nie czeka jednak na odpowiedź tylko pędzi przed siebie szukać agrafek (w sumie po dziś dzień się zastanawiam co zrobił z tymi, które dostał od organizatorów). Ja zaś zostaję sama ze swoimi myślami… Wiem, co to jest maraton i mniej więcej ile to km. Nie znam jednak nikogo, kto by ten dystans pokonał. Moi znajomi może są zwichrowani, szaleni ale nie aż tak. Z głową pełną maratońskich myśli pokropionych drwiną i oprószonych podziwem idę dalej. Po mszy nie wracam jednak do domu, tylko włóczę się po krakowskich Plantach, idę nad Wisłę i na Wawel. I znowu na mojej drodze pojawiają się owi dziwacy, którzy chcą, aby ich nazywać Maratończykami. Hmmm…. Dziwne, że ciągle śmieją się im buzie, machają do patrzących na nich ludzi, wydają się dobrze bawić. Im bliżej domu, tym mniej w mojej głowie drwiny i śmiechu. To podziw i fascynacja zajmuje ich miejsce. Kilka metrów od domu spotykam grupkę młodych ludzi z duma poklepujących po plecach młodą dziewczynę, która właśnie ukończyła bieg. Patrzę na twarz pełną radości, dumy i tego czegoś, czego nie potrafię nazwać. Dziewczę lekko powłóczy nogami i łatwo jest stwierdzić, że towarzyszy jej ból. Zatrzymuję się przed wejściem do kamienicy i wzrokiem odprowadzam radosną grupkę, która idzie świętować sukces koleżanki, gdzieś na Rynku. Jeszcze raz zastanawiam się po co ludzie to robią, po co pokonują taki dystans, co im to daje i co to może zmienić w ich życiu? Jako nastolatka kilka razy brałam udział w zawodach sportowych reprezentując szkołę właśnie w bieganiu i niestety moje wspomnienia nie są jakieś mega kolorowe i pełne radości. Fakt, bywałam pierwsza na mecie ale wysiłek włożony w takie biegi zdecydowanie nie dawał mi radości. Pamiętam koszmarne zmęczenie, pot zalewający oczy i składane w duchu obietnice, że następnym razem powiem Panu od wf-u, że jestem “niedysponowana” (to zawsze działo magicznie).  Teraz, patrząc na tych dziwnie radosnych ludzi, budzą się we mnie sprzeczne uczucia i za nic nie potrafię ich pojąć. Postanawiam jednak uciąć moje rozmyślania i dziwne analizy na temat biegania i po powrocie do domu zajmuję się czymś innym. Mija niedziela, nadchodzi poniedziałek. Bo jakże mogłoby być inaczej, po niedzieli zawsze są poniedziałki, a po dniu wolnym trzeba iść do pracy. Zatem idę. Tylko czemu w tej pracy wszyscy mówią o wczorajszym maratonie? Kierownik Krzyś z przejęciem przegląda lokalne gazety, ogląda fotki i gada, gada i gada. Hmmm… czyżby to faktycznie był aż taki wyczyn przebiec ten maraton? Czyżby to rzeczywiście było tak coś, tak magicznego i niebywałego? Takie myśli nie dają mi spokoju… Zastanawiam się nad tym cały dzień, a nawet troche dłużej. Piszę o tym w moim pamiętniku (tak, tak pisałam kiedyś pamiętnik ;) ) i coraz bardziej zagłębiam się w maratońskie tematy. Na szczęście swobodny dostęp do internetu mi w tym pomaga. I tu mogłabym powiedzieć, że historia się kończy, bo po jakimś czasie wpisy i myśli o maratonie cichną. Jednak nie kończy się, bo ciągle bacznie obserwuję biegaczy nad Wisłą, na Plantach, na krakowskich ulicach i piszę o nich. Nagle rodzi się we mnie pragnienie, aby też przebiec maraton! O losie! Zgłupiałam! Niestety nie pamiętam dokładnie okoliczności, kiedy owo pragnienie powstało. Tylko wpis z mojego pamiętnika datowany na 15.05.2002 krzyczy pogrubionym wpisem: “Przebiegnę maraton! Będę maratończykiem! Przebiegnę go w moim ukochanym Krakowie”. Pod spodem zaś mniejszym literami dodaję: “Jeszcze nie wiem kiedy i jak to zrobię, ale to jest moje marzenie i mam zamiar je spełnić. Nikt i nic mnie nie powstrzyma. Nawet jakbym miała to zrobić jako stara baba ;) “.

To było kiedyś, czas na teraźniejszość.  Dzisiejszy kalendarz oznajmnia, że jest 12 maj 2016 roku. Mówi jednak coś jeszcze. Czerwony marker mocno rzuca się w oczy i radośnie oznajmia “PL J ”. Co to oznacza? No jak to co? Oznacza to fakt, że za kilka godzin wsiądę w samolot i polecę, aby spełnić swoje marzenie. Zawalczę o jego spełnienie z wszystkich sił. Wierzę, że się uda! Na samą myśl buzia uśmiecha mi się od ucha do ucha. Tak, chcę być jak ci szaleńcy, na których patrzyłam 14 lat temu i nie mogłam zrozumieć ich radości, euforii i rozsadzającej ich energii.

Trzymajcie za mnie kciuki! Życzcie mi powodzenia proszę.
Chcę spełnić moje marzenie, które pod upływem czasu troszkę zweryfikowałam. Obecnie ono brzmi tak: “Przebiegnę swój pierwszy w życiu maraton w moim ukochanym Krakowie i złamię 4h”.

Marzenia są po to, aby je spełniać i ja zamierzam wrócić z Krakowa jako zwyciężca :) 

Komentarze